Sukces zaczyna się od domeny
Zarejestruj domenę internetową
Wybierz nazwę swojej domeny i wyszukaj w kilka sekund. Jeśli szukana przez Ciebie domena jest zajęta, otrzymasz od nas podpowiedzi innych adresów.
Sukces zaczyna się od domeny
Zarejestruj domenę internetową
Wybierz nazwę swojej domeny i wyszukaj w kilka sekund. Jeśli szukana przez Ciebie domena jest zajęta, otrzymasz od nas podpowiedzi innych adresów.
Nowe lekkie i mocne tworzywo składa się z cienkich warstw powstałych dzięki nieosiągalnej dotąd polimeryzacji w dwóch wymiarach - poinformowało biuro prasowe amerykańskiego Massachusetts Institute of Technology (MIT).
Polimery, jakimi są wszystkie tworzywa sztuczne, składają się z „jednowymiarowych“ łańcuchów elementów zwanych monomerami. Łańcuchy te wydłużają się dzięki dołączaniu nowych cząsteczek monomeru do ich końców. Struktura bryły polimeru przypomina masę poplątanego spaghetii (łańcuchów polimeru), z której można kształtować trójwymiarowe przedmioty, na przykład wytwarzane metodą wtrysku butelki na wodę czy kolekcjonerskie figurki celebrytów.
Chemicy z Massachusetts Institute of Technology (MIT) dokonali rzeczy uważanej dotychczas za niemożliwą: polimeryzacji w dwóch wymiarach, w postaci płaskich arkuszy. Korzystając z tego nowatorskiego procesu stworzyli nowy materiał - mocniejszy niż stal i tak lekki, jak plastik. Materiał ten może być łatwo wytwarzany w dużych ilościach.
Naukowcy zajmujący się polimerami od dawna przypuszczali, że jeśli polimery da się sprowokować do wzrostu w dwuwymiarowy arkusz, powinny one tworzyć niezwykle mocne i lekkie materiały. Jednak wiele dziesięcioleci pracy w tej dziedzinie doprowadziło do wniosku, że nie da się stworzyć takich arkuszy. Wystarczyłoby na przykład, aby tylko jeden monomer obrócił się w górę lub w dół, poza płaszczyznę rosnącego arkusza, aby materiał zaczął rozszerzać się w trzech wymiarach i struktura podobna do arkusza została utracona.
Opracowany przez naukowców z MIT nowy proces polimeryzacji pozwala tworzyć dwuwymiarowy arkusz zwany poliaramidem. Jako monomeru użyto związku zwanego melaminą, który zawiera pierścień atomów węgla i azotu. W odpowiednich warunkach takie monomery mogą rosnąć w dwóch wymiarach, tworząc dyski. Dyski te układają się jeden na drugim, połączone wiązaniami wodorowymi między warstwami, dzięki czemu struktura jest bardzo stabilna i mocna.
Jak wyjaśnia Michael Strano, profesor inżynierii chemicznej na MIT, tego rodzaju materiał może być używany jako lekka, trwała powłoka do części samochodowych lub telefonów komórkowych albo jako materiał budowlany do mostów lub innych konstrukcji,
„Zazwyczaj nie myślimy o tworzywach sztucznych jako o czymś, co można wykorzystać do wsparcia budynku, ale dzięki temu materiałowi można będzie tworzyć nowe rzeczy” - wskazał profesor Strano. - „Ma on bardzo niezwykłe właściwości i jesteśmy z tego powodu niezwykle podekscytowani".
"Zamiast tworzyć cząsteczki podobne do spaghetti, możemy stworzyć płaszczyznę molekularną podobną do arkusza, w której cząsteczki łączą się ze sobą w dwóch wymiarach" – mówi Strano. - "Ten mechanizm zachodzi spontanicznie w roztworze, a po zsyntetyzowaniu materiału możemy z łatwością powlekać cienkimi warstwami, które są niezwykle mocne".
Ponieważ materiał samoorganizuje się w roztworze, można go wytwarzać w dużych ilościach, po prostu zwiększając ilość materiałów wyjściowych. Naukowcy wykazali, że mogą pokrywać powierzchnie warstwami materiału, który nazywają 2DPA-1.
Twórcy dwuwymiarowego polimeru złożyli dwa wnioski patentowe na proces, którego użyli do wygenerowania materiału. Głównym autorem badania jest Yuwen Zeng z MIT.
Moduł sprężystości – miara siły potrzebnej do odkształcenia nowego materiału – jest od czterech do sześciu razy większy niż w przypadku szkła kuloodpornego. Natomiast granica plastyczności, czyli ilość siły potrzebnej do rozbicia materiału, jest dwa razy większa niż w przypadku stali, mimo że materiał ma tylko około jednej szóstej gęstości stali.
"Ważną właściwością tych nowych polimerów jest to, że można je łatwo przetwarzać w roztworze, co ułatwi wiele nowych zastosowań, w których ważny jest wysoki stosunek wytrzymałości do masy, takich jak nowe materiały kompozytowe lub bariery dyfuzyjne" - komentuje Matthew Tirrell, dziekan Pritzker School of Molecular Engineering na University of Chicago, który nie był zaangażowany w badania.
Inną kluczową cechą 2DPA-1 jest nieprzepuszczalność gazów. Podczas gdy inne polimery składają się ze zwiniętych łańcuchów z przerwami, które umożliwiają przenikanie gazów, nowy materiał składa się z monomerów, które łączą się ze sobą jak klocki LEGO, a cząsteczki gazów nie mogą się między nimi przecisnąć.
„Może to pozwolić na tworzenie ultracienkich powłok, które mogą całkowicie uniemożliwić przedostawanie się wody lub gazów” – wskazał prof. Strano. - "Ten rodzaj powłoki barierowej może być stosowany do ochrony metalu w samochodach i innych pojazdach lub konstrukcji stalowych".
Strano i jego uczniowie studiują teraz bardziej szczegółowo, w jaki sposób ten konkretny polimer jest w stanie tworzyć arkusze 2D i eksperymentują ze zmianą jego molekularnej struktury w celu tworzenia innych typów nowych materiałów.(PAP)
Dzięki zestawowi laboratoryjnemu oraz odpowiedniej aplikacji smartfon może posłużyć do wykrywania COVID-19 i grypy - informuje pismo „JAMA Network Open“.
Aplikację i aparaturę opracował zespół badawczy złożony z naukowców i współpracowników z University of California w Santa Barbara (USA). Dzięki nim udało się uzyskać szybką i dokładną diagnozę COVID-19, wariantów COVID i wirusów grypy. Aplikacja wykorzystuje kamerę smartfona do oceny reakcji chemicznej i stawia diagnozę w 25 minut - za ułamek kosztów obecnych metod diagnostycznych. Aplikacja i metodologia są bezpłatne i ogólnodostępne dla wszystkich.
Proces, zwany smart-LAMP, jest prosty i bezpośredni. Pobrana od pacjenta niewielka próbka śliny jest zbierana i analizowana przez aplikację na smartfona za pomocą wbudowanej w telefon kamery i zestawu diagnostycznego. Nie są wymagane żadne dodatkowe materiały specjalistyczne.
Za najbardziej wiarygodne uważane są wyniki czułych i dokładnych testów PCR. Jednak są one drogie, powolne i muszą być wykonywane w laboratorium. Testy LAMP okazały się równie czułe i dokładne co PCR, ale wymagają znacznie mniej czasu i są dużo tańsze, a ponadto możliwe do wykonania w przychodni, a nawet w warunkach domowych.
Zestaw laboratoryjny można wyprodukować za mniej niż 100 USD - wystarczy niewiele więcej niż smartfon, płyta grzejna i oświetlenie LED. Testy przesiewowe można przeprowadzić za mniej niż 7 USD, w porównaniu z 10 do 20 USD za szybki test antygenowy i 100 do 150 USD za test PCR.
System należy do najszybszych, najczulszych, przystępnych cenowo i skalowalnych znanych testów – i można go łatwo dostosować do innych patogenów o potencjale pandemicznym, w tym śmiertelnych wariantów COVID i grypy. Zapewnia również platformę do niedrogich testów domowych.
Projektem kierowali profesorowie Michael Mahan, David Low i Charles Samuel z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara, a także lekarze ze szpitala Santa Barbara Cottage Hospital: Jeffrey Fried, MD. i lek.med. Lynn Fitzgibbons. Dodatkowymi współpracownikami są naukowcy z UCSB: Douglas Heithoff, Lucien Barnes, Scott Mahan i Gary Fox, a także naukowcy z Cottage Hospital: dr Katherine Arn, dr Andrew Bishop i dr Sarah Ettinger.
„Ponieważ nowe warianty COVID pojawiają się na całym świecie, testowanie i wykrywanie pozostają niezbędne do kontroli pandemii – powiedział główny autor, prof. Michael Mahan. - Prawie połowa światowej populacji posiada smartfony i wierzymy, że ma to ekscytujący potencjał, aby zapewnić sprawiedliwy i równy dostęp do precyzyjnej medycyny diagnostycznej”.
„Kluczowym odkryciem było rozwiązanie problemu »primer-dimer« LAMP – fałszywie dodatnich wyników z powodu wysokiej czułości – z którym naukowcy zmagali się od ponad 20 lat – wyjaśnił Heithoff. - Rozwiązanie problemu z COVID-19 wymagało ponad 500 prób, natomiast wirusy grypy zostały wykryte już przy pierwszej próbie”.
„SmaRT-LAMP może wykrywać COVID-19 i może być łatwo modyfikowany w celu wykrywania nowych wariantów i innych patogenów o potencjale pandemicznym, w tym grypy” – dodał prof. Samuel.
Bezpłatna, niestandardowa aplikacja została opracowana dla systemu operacyjnego Android i można ją pobrać i zainstalować ze sklepu Google Play. Po otwarciu aplikacji użytkownik otrzymuje opcję samouczka krok po kroku przed uruchomieniem próbek testowych.
Jak podkreślają autorzy, szybkie i niedrogie testowanie wrażliwych populacji jest niezwykle ważne, a wczesne wykrywanie i kwarantanna mogą również zmniejszyć ryzyko przyszłych globalnych epidemii.(PAP)
Koncepcję obserwacji obiektów kosmicznych bez użycia wyspecjalizowanych nadajników opracowali naukowcy z Politechniki Warszawskiej. Pozwoli ona na szybkie i precyzyjne wyznaczenie pozycji stacji kosmicznych, satelitów czy tzw. kosmicznych śmieci, bez względu na porę dnia czy panujące warunki atmosferyczne.
Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba może dać odpowiedzi na najbardziej nurtujące pytania o wszechświecie, a także odkryć rzeczy, o których nikt nawet jeszcze nie pomyślał - powiedział PAP Scott Friedman, główny naukowiec odpowiedzialny za rozruch teleskopu mającego być następcą teleskopu Hubble'a. Według astrofizyka Michaela Rutkowskiego, teleskop dostarczy naukowcom materiału na dekady badań.
25 grudnia to planowana data startu misji wysłania w kosmos Kosmicznego Teleskopu Jamesa Webba (James Webb Space Telescope, JWST), opracowywanego od ponad ćwierćwiecza, następcy teleskopu Hubble'a, który ma otworzyć przed naukowcami nieznane dotąd zakamarki wszechświata. Kosztujący ponad 10 mld dolarów projekt napotkał na swojej drodze wielkie przeszkody i wieloletnie opóźnienia, lecz jest czymś, na co czekało całe pokolenie naukowców.
"Prace nad nim trwały właściwie całe moje życie. Całe środowisko astronomiczne oczekuje tego z napięciem. Wszyscy są nerwowi, spekulują, czy - tak jak w opowieści dla dzieci - Grinch razem ze świętami ukradnie teleskop? Czy ten teleskop jest przeklęty? Wszyscy, z którymi rozmawiam, są tym bardzo przejęci" - mówi PAP dr Michael Rutkowski, astrofizyk z Uniwersytetu Stanowego Minnesoty. Naukowiec i jego zespół będą jednymi z pierwszych, którzy skorzystają z obserwacji teleskopu.
Skąd ekscytacja naukowców? Jak tłumaczy PAP Scott Friedman, główny naukowiec Space Telescope Science Institute odpowiedzialny za rozruch teleskopu, pozwoli on na znacznie dalsze i dokładniejsze zbadanie Wszechświata niż funkcjonujący od ponad 30 lat teleskop Hubble'a. To zasługa m.in. mierzącego 6,5 metrów głównego lustra złożonego z pokrytych złotem berylowych sześciokątnych paneli oraz zdolności do obserwacji w podczerwieni.
"Hubble ukazał nam nowe rzeczy na temat naszego wszechświata, pozwolił nam zmierzyć je znacznie dokładniej, ale też odkrył rzeczy, których nikt się nie spodziewał, takie jak pomiary atmosfery innych planet orbitujących wokół odległych gwiazd, właściwości ciemnej energii, o których nie mieliśmy pojęcia. Jeśli chodzi o JWST, w pełni spodziewamy się, że zobaczymy dzięki niemu rzeczy, o których nikt wcześniej nawet nie myślał" - mówi Friedman.
Jak dodaje, dzięki obserwacji w podczerwieni, teleskop Webba będzie w stanie spojrzeć znacznie dalej w głąb początków wszechświata i jednych z pierwszych gwiazd i galaktyk, w momencie, kiedy wciąż się tworzyły, około 200 mln lat po Wielkim Wybuchu. Pozwoli to w lepszy sposób zrozumieć ewolucję wszechświata, a także m.in. proces tworzenia się gwiazd.
Ale to tylko jedna z rzeczy, która ekscytuje naukowców. Inna to możliwość dokładniejszego zbadania atmosfer egzoplanet, czyli planet poza Układem Słonecznym - przede wszystkim pod kątem potencjału do istnienia tam życia.
"Nigdy nie zobaczymy obcych bezpośrednio, ale będziemy mogli np. stwierdzić z dużą pewnością, że dana planeta ma skrajnie korzystne warunki dla życia. Teleskop Webba stwarza tu duże możliwości do takich odkryć" - mówi Rutkowski. "Na przykład mając do czynienia ze skalistą planetą, która ma w atmosferze tlen i ozon, będziemy mogli sprawdzić, czy poziom tych gazów się zmienia. Ozon szybko się rozkłada w bliskości gorących gwiazd, więc jeśli jego poziom się odnawia, to skąd to się bierze? Potencjalnie z życia w oceanach, z planktonu lub innych stworzeń. To jest przykład tego, co będziemy mogli zrobić" - opisuje.
Teleskop pozwoli też m.in. lepiej zrozumieć jedne z najbardziej zagadkowych koncepcji w nauce, m.in. charakter tzw. ciemnej materii - hipotetycznej, "niewidzialnej" materii, która stanowi większość masy wszechświata, a także ciemnej energii, która według naukowców odpowiada za przyspieszające tempo rozszerzania się wszechświata. Jak notuje Rutkowski, możliwe będzie również m.in. wydedukowanie "geometrycznego kształtu wszechświata".
Jak mówi Friedman, popyt wśród naukowców na użycie teleskopu do prowadzenia własnych obserwacji jest olbrzymi i czterokrotnie przewyższa czas dostępny na badania. Ten wynosi 5 lat - na tyle bowiem gwarantowane jest działanie teleskopu, m.in. ze względu na ograniczony zapas paliwa. Niewykluczone, że będzie on mógł funkcjonować dłużej; teleskop Hubble'a miał pierwotnie służyć tylko przez 15 lat, a funkcjonuje już dwukrotnie dłużej. Ale w przeciwieństwie do znajdującego się na bliskiej orbicie Hubble'a, Webb będzie znajdować się w tzw. punkcie libracyjnym L2, ponad 1,5 mln kilometrów od Ziemi, co wyklucza bieżące naprawy.
"W tej chwili trwają prace nad harmonogramem tych badań. Nie chcemy zmarnować ani sekundy" - podkreśla Friedman.
Zarówno Friedman, jak i Rutkowski będą jednymi z pierwszych, którzy skorzystają z obserwacji dokonywanych przez nowy teleskop - to dzięki temu, że ok. połowa czasu w pierwszym roku badań zarezerwowana jest dla zespołów naukowców, którzy przyczynili się do powstania teleskopu i jego instrumentów. Friedman zamierza poświęcić swój czas na zbadanie jednej z galaktyk - nazwanej ESO-137 - która jest "wciągana" przez gromadę innych galaktyk, które w procesie "wysysają" z niej gaz. Zespół Rutkowskiego chce przyjrzeć się charakterystyce gwiezdnego pyłu we wczesnych galaktykach i jego wpływowi na obecne w całym wszechświecie zjawisko jonizacji atomów.
"Korzystanie z danych z tego teleskopu będzie jak picie z hydrantu. Zostaniemy wręcz zalani i przytłoczeni danymi i obrazami. Już teraz wiem, że prawdopodobnie przez całą resztę mojej kariery będę korzystał z informacji zdobytych przez Webba" - mówi Rutkowski.
Nad wszystkimi tymi planami ciąży jednak wielki znak zapytania: czy teleskop uda się prawidłowo umieścić na swoim miejscu, czy uda się rozłożyć lustro i wszystkie jego mechanizmy. Według NASA, misja jest najbardziej skomplikowaną technicznie operacją w historii, mającą ponad 300 elementów, których usterka może pogrzebać powodzenie całej misji.
Jak mówi Friedman, o tym, czy misja zakończy się sukcesem zdecydują przede wszystkim pierwsze dwa tygodnie, podczas których teleskop - złożony podczas startu, by mógł zmieścić się do rakiety Ariane 5 - rozłoży wszystkie swoje komponenty. Ale nawet przy pełnym sukcesie potrzebne będzie aż 6 miesięcy, by teleskop mógł zacząć w pełni działać.
"Pracowałem nad tym teleskopem przez 17 lat i włożyłem dosłownie lata pracy, by przygotować cały ten plan rozruchu w najdrobniejszych szczegółach. Wiemy, że nie wszystko pójdzie, jak ma pójść, nie wiemy, jakie zastaniemy problemy. Ale mamy dobry plan, każdy element przeszedł lata testów, więc wierzymy, że to się powiedzie" - mówi Friedman.
Brytyjska firma Rolls-Royce poinformowała, że skonstruowany przez nią samolot Spirit of Innovation osiągnął w czasie lotu testowego prędkość 623 km/godz., ustanawiając rekord w kategorii samolotów z silnikami wyłącznie elektrycznymi.
To o ponad 213 km/godz. więcej niż wynosił dotychczasowy rekord, który ustanowił w 2017 r. samolot Extra 330 LE Aerobatic z silnikiem Siemensa.
Jak ogłosiła firma, w trakcie lotów testowych, które przeprowadzono we wtorek w bazie testów lotniczych ministerstwa obrony Boscombe Down w południowej Anglii, Spirit of Innovation pobił jeszcze kilka innych rekordów. Na odcinku 3 km osiągnął średnią prędkość 555,9 km/godz., a na odcinku 15 km - 532,1 km/godz., a także wzniósł się na wysokość 3000 m w 202 sekundy, o 60 sekund szybciej niż wynosił dotychczasowy rekord.
Wyniki te zostaną teraz przesłane do Międzynarodowej Federacji Lotniczej (FAI) w celu ich zweryfikowania i zatwierdzenia.
Skonstruowany w tym roku kosztem 6 mln funtów jednomiejscowy Spirit of Innovation napędzany jest zestawem trzech silników elektrycznych o łącznej o mocy 400 kilowatów.
"Po tym, jak świat skupił się na potrzebie działania podczas COP26, jest to kolejny kamień milowy, który pomoże urzeczywistnić zerową emisję netto w lotnictwie. Potwierdza to nasze ambicje w zakresie dostarczania przełomowych technologii, których ludzie potrzebują do dekarbonizacji transportu w powietrzu, na lądzie i morzu" - oświadczył Warren East, prezes Rolls-Royce Holding.
Rolls-Royce jest drugim największym na świecie producentem silników lotniczych.
(PAP)
Linie lotnicze do 2050 r. zobowiązały się osiągnąć neutralność klimatyczną - wynika z uchwały przyjętej przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Transportu Powietrznego (IATA). Do ograniczenia CO2 ma się przyczynić m.in. zrównoważone paliwo lotnicze, rozwiązania technologiczne w samolotach, infrastruktura.
Odbywające się w Bostonie w Stanach Zjednoczonych 77. Walne Zgromadzenia IATA, w którym udział bierze m.in. kierownictwo PLL LOT, podjęło w poniedziałek uchwałę, zgodnie z którą branża lotnicza będzie dążyć do osiągnięcia "net-zero" emisji dwutlenku węgla do roku 2050.
Zobowiązanie to jest pokrewne z celem Porozumienia Paryskiego z 2015 r. zmierzające docelowo do ograniczenia globalnego ocieplenia do 1,5 st. Celsjusza.
"Światowe linie lotnicze podjęły dziś doniosłą decyzję zmierzającą do zapewnienia zrównoważonego latania. Zapewni to przyszłym pokoleniom wolność do zrównoważonego odkrywania, uczenia się, handlu, budowania rynków, doceniania kultur i łączenia się z ludźmi na całym świecie. Dzięki wspólnym wysiłkom branży i wspierającej ją polityce rządów, lotnictwo osiągnie zerową emisję netto do 2050 r." - powiedział dyrektor generalny IATA Willie Walsh.
Przyznał jednocześnie, że osiągnięcie zerowej emisji dwutlenku węgla będzie ogromnym wyzwaniem.
"Przemysł lotniczy musi stopniowo zmniejszać emisje, a jednocześnie sprostać rosnącemu zapotrzebowaniu świata, który jest chętny do latania. Aby móc zaspokoić potrzeby dziesięciu miliardów ludzi, którzy mają latać w 2050 r., należy w tym roku zmniejszyć emisję dwutlenku węgla o co najmniej 1,8 miliarda ton. Co więcej, zobowiązanie to oznacza, że skumulowane 21,2 miliarda ton węgla zostanie zmniejszone do 2050 r." - tłumaczył Walsh.
Dodał, że kluczowym, bezpośrednim czynnikiem umożliwiającym to jest system kompensacji i redukcji emisji dwutlenku węgla w lotnictwie międzynarodowym wyznaczonym przez Organizację Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego (ICAO).
"Ustabilizuje to międzynarodowe emisje na poziomie z 2019 r. w perspektywie krótko- i średnioterminowej. Poparcie dla tego zostało potwierdzone w dzisiejszej uchwale" -powiedział.
Zaznaczył jednocześnie, że osiągnięcia zrównoważonego rozwoju w lotnictwie wymaga współpracy całej branży oraz wsparcia rządów, "aby wprowadzić niezbędne i ogromne zmiany, w tym transformację energetyczną".
Wiceprezes IATA odpowiedzialny za środowisko i zrównoważony rozwój Sebastian Mikosz, powiedział PAP, że to "historyczna rezolucja".
"Jest to uchwała Walnego Zgromadzenia IATA o tym, że jako organizacja zobowiązujemy się, że do roku 2050 osiągniemy neutralność klimatyczną" - powiedział PAP Mikosza.
Wyjaśnił, że oznacza to "de facto wejście na tę samą ścieżkę co Porozumienie Paryskie".
Mikosz przekazał, że nie wszystkie linie lotnicze były jednomyślne w podjęciu tej rezolucji.
"Tu bardzo liczy się relacja pomiędzy liniami, a ich narodowymi politykami. Mieliśmy oficjalne deklaracje ze strony przewoźników chińskich, że oni nie są gotowi poprzeć tej uchwały z powodu czasu, jaki wyznaczyliśmy" - powiedział.
Jak wyjaśnił, chodzi o to, że większość linii mówi o roku 2050 ze względu na Porozumienie Paryskie i wyznaczone cele. "Polityka chińska jest inna w tym zakresie; chińska gospodarka chce osiągnąć tę neutralność klimatyczną w roku 2060. Czyli te 10 lat różnicy sprawia, że chińscy przewoźnicy uważają, iż potrzebują więcej czasu" - tłumaczył wiceprezes IATA.
Mikosz przekazał, że jest kilka scenariuszy w osiągnięciu podjętego zobowiązania, a z jego realizacji IATA będzie rozliczana. "Od dzisiaj nasza branża będzie monitorowana przez wszystkich, przede wszystkim przez pasażerów" - wyjaśnił.
Wskazał, że realizacja tego zobowiązania wiąże się m.in. z wymianą samolotów przez linie lotnicze na te przyjaźniejsze dla środowiska naturalnego. "To akurat już się dzieje, linie lotnicze przeprowadzają wymianę samolotów już od kilku lat. Teraz nasz największy nacisk będzie postawiony na biopaliwa, nowe technologie napędowe, takie jak wodór, infrastrukturę, a także na wychwytywanie i składowanie dwutlenku węgla oraz kompensacje" - wyjaśnił Mikosz.
IATA zrzesza 290 linii lotniczych, w tym PLL LOT.
Z Bostonu Aneta Oksiuta (PAP)
autor: Aneta Oksiuta
Użytkownicy Facebooka i Instagrama mogą ponownie z nich korzystać. "Mamy wciąż problemy z siecią, ale nasze ekipy robią wszystko, by jak najszybciej przeprowadzić debugowanie i przywrócić sprawność" - zapewnił wcześniej na Twitterze dyrektor ds. technologii Facebooka Mark Schroepfer.
Schropefer, jeden z zastępców Marka Zuckerberga, przeprosił wszystkich użytkowników, którzy doświadczyli problemów w związku z wielogodzinną awarią trzech serwisów społecznościowych: Facebooka, WhatsAppa i Instagrama, za niedogodności.
Już po opublikowaniu przeprosin Schropefera służby techniczne Facebooka przekazały, że aktywność użytkowników na serwisie zaczyna rosnąć, co wskazuje, że udało się usunąć przyczyny awarii.
Wszystkie trzy usługi są własnością Facebooka. W wielu częściach świata nie można było z nich korzystać ani przez internet, ani aplikacje zainstalowane w smartfonach. Użytkownicy zgłaszali też trudności z korzystaniem z aplikacji, do których dotychczas logowali się przez Facebook.
Mniejszych, gdy chodzi o skalę problemów, doświadczyli też w poniedziałek użytkownicy Twittera. Miało to związek z gremialnym wchodzeniem na konta na Twitterze zdesperowanych użytkowników serwisów należących do Facebooka.
"Zdarza się, że Twittera zaczyna nagle używać więcej ludzi niż zazwyczaj. Staramy się być przygotowani na takie momenty, ale dziś wszystko poszło nie tak. Niektórzy z nas mogli zderzyć się z problemami przy przeglądaniu odpowiedzi i prywatnych wiadomości. Problemy zostały już usunięte" - zaznaczono w oświadczeniu opublikowanym w poniedziałek późnym popołudniem.
Według ekspertów cytowanych przez "Washington Post", powodem trwającej 7 godzin awarii była prawdopodobnie błędna konfiguracja serwerów spółki - błędny DNS lub systemowe błędy w nazwach domen, co uniemożliwiało aplikacjom komunikację z resztą internetu.
Awaria na taką skalę przez tak długi czas jest rzadkością. Zakłócenia w 2019 r. sprawiły, że Facebook oraz należące doń serwisy były niedostępne na całym świecie przez ponad 14 godzin.
Na razie nie ma oficjalnych informacji o tym, co było przyczyną awarii, ale eksperci wykluczają raczej atak hakerski. (PAP)
Czterech astronautów-amatorów z misji kosmicznej Inspiration 4 ma za sobą pierwszy dzień pobytu na orbicie okołoziemskiej - poinformowała w piątek AFP, powołując się na odpowiedzialną za lot firmę SpaceX.
"Członkowie misji Inspiration 4 są zdrowi, zadowoleni i już wygodnie odpoczywają. Przed pójściem spać, okrążyli Ziemię pięć i pół razy, ukończyli swoją pierwszą turę badań naukowych i zjedli kilka posiłków" - przekazała w czwartek wieczorem na Twitterze SpaceX.
Założyciel firmy miliarder Elon Musk na swoim profilu poinformował, że kontaktował się z załogą po pierwszym dniu misji. "Wszystko jest w porządku" - zatweetował Musk na swoim profilu.
Podczas pierwszego dnia w kosmosie, członkowie Inspiration 4 rozmawiali telefonicznie z dziećmi ze szpitala St. Jude Children's Research Hospital w Memphis w stanie Tennessee. Jednym z celów tej misji jest właśnie zebranie 200 mln dolarów dla pacjentów tej placówki medycznej.
Na pokładzie kapsuły Crew Dragon należącej do SpaceX jest czwórka astronautów-amatorów. Szefem misji jest biznesmen-miliarder oraz pilot-kaskader Jared Isaacman, który wykupił też miejsca na pokładzie dla trzech pozostałych członków załogi: lekarki Hayley Arceneaux, geolożki Sian Proctor, która ma pełnić funkcję pilota, oraz informatyka Chrisa Sembroskiego.
Astronauci wyruszyli z portu kosmicznego NASA na przylądku Canaveral na Florydzie w czwartek o godz. 2:02 czasu polskiego i dotarli na orbitę po niecałych 12 minutach lotu. Załoga ma powrócić na ziemię w sobotę.
Po Inspiration 4 w planach są już cztery kolejne prywatne loty cywilów, z których pierwszy planowany jest na styczeń 2022 roku. (PAP)
Holandia przoduje pod względem liczby stacji ładowania samochodów elektrycznych w Unii Europejskiej. Europejskie Stowarzyszenie Producentów Samochodów (ACEA) ostrzega, iż cele klimatyczne dla przemysłu samochodowego nie zostaną osiągnięte, jeżeli nie polepszy się infrastruktura ładowania samochodów.
W wojnach przyszłości Rosja stawia na pocisk Ch-95 - pisze w środę "Niezawisimaja Gazieta", komentując wypowiedź szefa akademii wojskowej sztabu generalnego armii gen. Władimira Zarudnickiego o pracach nad pociskiem hiperdźwiękowym dalekiego zasięgu Ch-95.
Nigdy wcześniej na temat Ch-95 w Rosji nie wspominano - wskazuje dziennik. Zauważa, że generał wspomniał o pracach nad nowym pociskiem w artykule opublikowanym w piśmie "Myśl Wojskowa", dotyczącym innego tematu. Niemniej wzmianka o Ch-95 "może oznaczać, że element powietrzny triady nuklearnej może wzbogacić się o niemal niepokonane superszybkie pociski, zdolne lecieć do celu przez około 5 tysięcy km" - ocenia komentator.
We wspomnianym artykule gen. Zarudnicki prognozuje, iż w przyszłych konfliktach zbrojnych sukces będzie w dużym stopniu zależał od przewagi w sferze powietrzno-kosmicznej.
"Prawdopodobieństwo rażenia pocisków hiperdźwiękowych jest bardzo nieznaczne. Jeśli - jak wspomina Zarudnicki - takie pociski istnieją i latają na daleki dystans, kilka tysięcy kilometrów, to będzie to wielkim bólem głowy dla tych krajów, które są nastawione agresywnie wobec Rosji" - ocenia "NG".
Przypomina, że rosyjskie samoloty dalekiego zasięgu Tu-160 i Tu-95MS już mają na wyposażeniu pociski Ch-101 i Ch-102. "Na świecie nie ma analogicznych pocisków i przeszły one już udany test bojowy w Syrii" - podkreśla dziennik. "USA na razie nie mogą dogonić Rosji w zbrojeniach hiperdźwiękowych" - powiedział gazecie ekspert wojskowy płk rezerwy Nikołaj Szulgin. (PAP)
Dynamiczny wzrost branży pojazdów elektrycznych sprawia, że w najbliższych latach na świecie pojawią się miliony ton akumulatorów nienadających się już do użycia w samochodach. Eksperci apelują o pilne opracowanie wydajnych metod recyklingu i ostrzegają przed potencjalnym zagrożeniem ekologicznym.
Samochody elektryczne nie emitują zanieczyszczeń w czasie jazdy i dlatego promowane są jako bardziej przyjazna środowisku alternatywa dla pojazdów spalinowych, zwłaszcza w kontekście walki ze zmianami klimatu. Jednak potencjalne problemy dotyczące zużytych baterii stawiają pod znakiem zapytania ekologiczne korzyści z przechodzenia na tego rodzaju pojazdy.
„Obecnie w skali globalnej bardzo trudno jest o szczegółowe dane na temat odsetka akumulatorów litowo-jonowych, które poddawane są recyklingowi, ale wartość, którą wszyscy cytują, to około 5 proc. (…) Za 10-15 lat, gdy duża ich liczba będzie się zbliżała do zużycia, bardzo ważne będzie posiadanie przemysłu recyklingowego” – podkreślił w rozmowie z BBC Paul Anderson z Uniwersytetu w Birmingham.
Samochód elektryczny składa się w większości z takich samych elementów jak auto spalinowe. Główna różnica dotyczy baterii – są one znacznie większe niż akumulatory tradycyjnych samochodów benzynowych i diesli. Zbudowane są z wielu ogniw, co utrudnia ich rozbiórkę. Zawierają ponadto toksyczne substancje i mogą wybuchać w przypadku zwarcia lub przegrzania.
„Obecne baterie nie są stworzone do recyklingu” – ocenia Dana Thompson z Uniwersytetu w Leicester, cytowana przez portal magazynu „Science”. Nie stanowiło to wielkiego problemu, gdy pojazdy elektryczne były rzadkością. Teraz jednak branża dynamicznie się rozwija i według niektórych szacunków w 2030 roku na drogach będzie już 145 mln takich samochodów.
Decydenci polityczni stopniowo skłaniają się ku rozwiązaniom prawnym, które mają zmusić producentów do zagwarantowania, że zużyte baterie nie skończą na wysypiskach, zagrażając środowisku. Zamiast tego akumulatory mogą być wykorzystywane ponownie w innych, mniej wymagających zastosowaniach albo poddawane recyklingowi.
W Chinach, które są największym rynkiem pojazdów elektrycznych na świecie, dyskusje na temat problemu zużytych baterii toczą się od lat. Sprawa staje się paląca, ponieważ akumulatory z pierwszej generacji aut wyprodukowanych około 2010 roku zaczynają już wychodzić z użycia.
Początkowo duże nadzieje wiązano z ponownym wykorzystaniem tych baterii do magazynowania energii z olbrzymich chińskich elektrowni słonecznych czy wiatrowych. Doszło jednak do szeregu śmiertelnych wypadków wiązanych z niestabilnością takich akumulatorów. Władze ogłosiły w czerwcu projekt przepisów zakazujących użycia baterii z pojazdów w dużych projektach do czasu, gdy ryzyko zostanie wyeliminowane.
Baterie, które nie nadają się już do zasilania samochodów, wciąż mogą natomiast napędzać mniejsze, wolniejsze pojazdy, na przykład rowery elektryczne czy wózki magazynowe. Mogą też być używane w mniejszych projektach, takich jak systemy awaryjnego zasilania stacji 5G czy latarnie uliczne z ogniwami fotowoltaicznymi. Nissan i Volkswagen używają zużytych baterii ze swoich pojazdów elektrycznych do napędzania wózków rozwożących części w fabrykach.
Z recyklingu baterii można natomiast pozyskać cenne substancje. Według organizacji Greenpeace w latach 2021-2030 na całym świecie 12,85 mln ton baterii litowo-jonowych przestanie się nadawać do użycia w pojazdach elektrycznych. W tym samym czasie z ziemi wydobytych zostanie ponad 10 mln ton litu, kobaltu, niklu i manganu, by wyprodukować z nich nowe baterie.
Recykling jest jednak trudny i niebezpieczny, a koszty produkcji ze świeżo wydobytych składników są nierzadko niższe niż używanie materiałów z odzysku. Ogniwa akumulatorów zalane są często mocnymi klejami i bardzo ciężko je rozebrać. Sam proces recyklingu wykorzystuje toksyczne rozpuszczalniki. Potencjalnym rozwiązaniem mogłaby być automatyzacja i powierzenie tych zadań robotom, by uniknąć zagrożenia dla ludzi.
Problemem jest również brak standaryzacji – baterie poszczególnych producentów różnią się od siebie budową i składem chemicznym. Thompson i inni badacze apelują do producentów, by projektowali baterie z myślą o recyklingu, stosowali jasne oznaczenia i ułatwili rozbiórkę ogniw.
Część z nich już zaczyna to robić. Według "Science" chińska firma motoryzacyjna BYT wypuściła na rynek baterię, z której ogniwa można wyjmować ręcznie, bez konieczności rozpuszczania klejów. W Europie Renault poddaje już recyklingowi wszystkie swoje baterie, działając wspólnie z francuską firmą Veolia i belgijską Solvay. Koncern zamierza rozszerzyć tę działalność również na akumulatory innych producentów i liczy na przejęcie 25 proc. udziału rynku recyklingu – podała BBC, cytując przedstawiciela firmy. (PAP)
Organizacja do walki z treściami terrorystycznymi w sieci utworzona przez amerykańskich gigantów internetu, jak Microsoft i Facebook, dołączy do listy niebezpiecznych przekazów manifesty i wezwania skrajnych ugrupowań prawicowych, rasistowskich i neonazistowskich - podaje w poniedziałek Reuters.
Dysponująca własną bazą danych organizacja, jaką utworzyły firmy technologiczne, to Global Internet Forum to Counter Terrorism (Globalne Forum Internetu Przeciw Terroryzmowi - GIFCT), która do tej pory skoncentrowana była na tropieniu w sieci przekazów ugrupowań islamistycznych, jak Al-Kaida, Państwo Islamskie czy talibowie.
Jednak w najbliższych miesiącach GIFCT rozszerzy kryteria poszukiwań niebezpiecznych treści o takie ekstremistyczne organizacje jak Proud Boys, Three Percenters, którzy zostali niedawno uznani w Kanadzie za ugrupowanie terrorystyczne, czy formacje neonazistowskie.
Reuters przypomina jednak, że usuwanie niebezpiecznych haseł, manifestów i treści w bazie GIFCT nie oznacza, że ekstremiści nie mogą publikować swych plików wideo, audio i tekstów na innych platformach.
GIFCT jest niezależną organizacją, powołaną w 2017 roku po naciskach, jakie rządy krajów europejskich i USA wywarły na wielkie firmy internetowe i technologiczne po serii zamachów terrorystycznych w Paryżu i Brukseli.
Baza GIFCT wyławia przede wszystkim treści publikowane przez organizacje i ugrupowania znajdujące się na liście sankcji Rady Bezpieczeństwa ONZ, a także emitowane niegdyś na żywo nagrania ataków terrorystycznych, jak zamach w meczecie w Christchurch w Nowej Zelandii w 2019 roku.
GIFCT bywa krytykowana zarówno za zbyt powolne tropienie niebezpiecznych treści, jak i odwrotnie - za ograniczanie swobody wypowiedzi w sieci. Do organizacji tej należą takie firmy jak Reddit, Snapchat, Facebook i należący do niego Instagram, Verizon Media, LinkedIn czy Dropbox. (PAP)
Holenderski Urząd Ochrony Danych Osobowych (AP) nałożył grzywnę w wysokości 750 tysięcy euro na TikToka za naruszenie prywatności dzieci w Niderlandach.
Zdaniem regulatora firma została ukarana grzywną, ponieważ warunki prywatności, które użytkownicy chińskiej aplikacji muszą zaaprobować, zostały napisane wyłącznie w języku angielskim, a zatem nie były łatwe do zrozumienia przez holenderskie dzieci.
„Każdy powinien być w stanie przeczytać warunki i móc je zrozumieć. W szczególności dzieci, które często korzystają z TikToka” – powiedział rzecznik AP, cytowany w komunikacie prasowym.
„W ustawodawstwie dzieci są postrzegane jako grupa szczególnie wrażliwa. Są mniej świadome konsekwencji swoich działań” – czytamy w komunikacie. Zdaniem AP dotyczy to również przetwarzania ich danych osobowych przez media społecznościowe.
„Dlatego dzieci otrzymują dodatkową ochronę ze względu na przepisy dotyczące prywatności” – uzasadnia nałożenie kary regulator.
Firma odwołała się od kary. Jeśli AP odrzuci ten sprzeciw, TikTok może wystąpić na drogę sądową.
TikTok to popularna aplikacja na smartfony, której główna funkcjonalność polega na możliwości wysyłania bardzo krótkich materiałów wideo, w założeniu treścią zbliżonych do teledysków muzycznych.
Za połączeniem Węgier z europejską siecią szybkich kolei opowiedział się we wtorek węgierski wiceminister ds. innowacji i technologii Laszlo Mosoczi na konferencji online dotyczącej węgierskiego odcinka szybkich kolei Budapeszt-Warszawa/Wiedeń.
Prezentując wyniki studium wykonalności tego projektu, Mosoczi podkreślił, że dzięki szybkiej kolei z Budapesztu można będzie dotrzeć do Wiednia i Bratysławy w ciągu niecałych 2 godzin, do Pragi w ciągu 3,5 godzin, a do Warszawy – 5,5 godzin.
Wiceminister przypomniał, że Węgry uzyskały w przetargu Unii Europejskiej blisko 2 mld forintów (prawie 5,6 mln euro) bezzwrotnej pomocy na związane z tym projektem prace w sferze ochrony środowiska.
Podkreślił, że przejście na bezemisyjne koleje może być jednym z rozwiązań umożliwiających osiągnięcie unijnego celu ograniczenia o 90 proc. emisji gazów cieplarnianych do 2050 r.
Dodał też, ze Węgry wydały w ciągu ostatnich 15 lat ponad 2 bln ft (5,6 mld euro) na rozwój krajowej sieci kolejowej.
Ministrowie odpowiedzialni za transport w Polsce, Czechach, na Słowacji i Węgrzech podpisali 1 października 2018 roku wspólną deklarację o budowie kolei dużych prędkości, która ma połączyć kraje Grupy Wyszehradzkiej. W kwietniu br. węgierskie Ministerstwo Innowacji i Technologii wspomniało o możliwości przedłużenia tej linii do Wiednia.
Planuje się, że linia, po której pociągi będą mogły w niektórych miejscach jeździć z prędkością nawet 320 km/h, powstanie w następnej dekadzie. Według wstępnych kalkulacji szybką koleją mogłoby podróżować ponad 20 mln osób. (PAP)
Pomysł przestawienia się w krótkim czasie przemysłu motoryzacyjnego w Polsce wyłącznie na elektromobilność może okazać się nierealny i mieć katastrofalne skutki ekonomiczne - pisze w środę "Rzeczpospolita".
Kasę masz dosłownie w ręce
To prawdziwa rewolucja na rosnącym w zawrotnym tempie rynku bezgotówkowych płatności zbliżeniowych. Polsko-brytyjski startup Walletmor stworzył pierwszy akceptowalny na całym świecie i w pełni biologicznie bezpieczny implant płatniczy. Urządzenie, które instaluje się w dowolnej części ciała pod skórą, przeważnie w dłoni, pozwala zastąpić nieporęczny portfel i jest wygodną alternatywą dla karty kredytowej, czy innego urządzenia z funkcją płatności, ze smartfonem włącznie.
– Wygoda i bezpieczeństwo – mówi o najważniejszych zaletach wprowadzanego do sprzedaży na początku roku implantu Wojciech Paprota, twórca Walletmor. – Naszego implantu płatniczego nie można zapomnieć ani zgubić. Nie wypadnie on nam z portfela, nikt go też stamtąd nie zabierze. Implantu nie da się zeskanować, sfotografować ani zhakować, jak karty kredytowej czy debetowej, aby później użyć wydrukowanych na niej danych. Implant jest dosłownie zawsze pod ręką, dzięki czemu możemy realizować płatności nawet w sytuacjach, w których nie zabieraliśmy portfela ze sobą, na plaży, gdy chcemy zapłacić za lody na basenie, w dyskotece za drinka, czy w osiedlowej Żabce, gdy robimy szybkie zakupy. Mając implant nie musimy wyciągać portfela wieczorem na widok wszystkich osób stojących za nami w kolejce – wylicza założyciel Walletmor.
Niewielkie urządzenie zamknięte w biopolimerze
Implant płatniczy Walletmor to niewielkie urządzenie, wielkości małej agrafki i o grubości około pół milimetra, składające się z układu scalonego i metalowej otoczki spełniającej rolę anteny, zamkniętych w hermetycznej bio-obudowie. Biopolimer stworzyli naukowcy z laboratoriów firmy VivoKey Technologies Inc. z Seattle, największego producenta na świecie wdrażającego cały ekosystem tożsamości cyfrowej. Składniki polimeru posiadają VI klasę bezpieczeństwa amerykańskiego Urzędu ds. Żywności i Leków wg Food and Drug Administration (FDA), co sprawia, że implant bez obaw o zdrowie można wszczepić pod skórę.
– Jest bezpieczny w kontakcie z tkanką ludzką, co potwierdziły przeprowadzone badania na terenie Stanów Zjednoczonych. Implant przeszedł także szereg testów, takich jak test MRI, test ciekłego azotu czy testy wysokiego i niskiego ciśnienia. Badania potwierdziły, że Implant Walletmor nie powoduje żadnej choroby i można go zainstalować w organizmie bez najmniejszego ryzyka. W trakcie kilkuletnich testów biopolimeru firma VivoKey nie odnotowała u osób z zainstalowanymi implantami żadnych alergii, niepokojących reakcji, odczynów czy innych tzw. działań niepożądanych – zapewnia Wojciech Paprota.
Działanie implantu Walletmor oparte jest na powszechnej na całym świecie bezdotykowej i bezprzewodowej technologii Near Field Communication (NFC), wykorzystującej fale radiowe w celu udostępniania cyfrowych informacji i wysyłania ich na niewielką odległość, od kilku do kilkunastu centymetrów, wykorzystywanej między innymi przy płatnościach kartami VISA czy Mastercard. Co niezwykle istotne implant, jest urządzeniem pasywnym, nie wymaga własnego źródła zasilania (baterii). Samodzielnie nie wytwarza też jakichkolwiek fal i uruchamia się wyłącznie przy płatności zbliżeniowej, tylko wtedy, gdy zbliża się do niego terminal płatniczy i to na bardzo krótki dystans. Implant nie będzie mógł zatem służyć do śledzenia czy inwigilacji właściciela tak jak poprzez GPS czy komórkę – jest po prostu w pełni bezpieczny dla użytkownika.
Instalacja w 15 minut
Wszczepienie Implantu Walletmor jest na tyle prostym zabiegiem, że teoretycznie można go dokonać samemu w domu, przy użyciu dołączonego do implantu zestawu. Jednak z uwagi na zachowanie odpowiednich standardów sanitarnych, a także, że podczas instalacji dochodzi do niewielkiej ingerencji w tkankę skórną, twórcy implantu zalecają jego instalację w rekomendowanych punktach medycznych, klinikach medycyny estetycznej i studiach modyfikacji ciała.
– Sam zabieg zajmuje około 15 minut. Do wszczepienia implantu wymagane jest minimalne nacięcie skóry. Nasze urządzenie działa już od razu po wszczepieniu, a zagojenie rany po niewielkim nacięciu na skórze trwa zazwyczaj od dwóch do czterech tygodni. By móc w pełni korzystać z implantu musimy na platformie iCard założyć konto i zasilić je środkami, które będziemy mogli wykorzystywać płacąc za zakupy implantem Walletmor. Ile wpłacimy pieniędzy, tyle będziemy mogli wydać. To dobre rozwiązanie, bo pozwala planować i kontrolować nasze wydatki, choćby na wakacjach – zachwala W. Paprota.
Trzeba pamiętać, że konto iCard mogą posiadać jedynie mieszkańcy państw Europejskiego Obszaru Gospodarczego, do której należy także Polska oraz Szwajcarii i Wielka Brytania. Oczywiście implantem Walletmor możemy płacić na całym świecie.
Ile to kosztuje?
Poza zakupem implantu – obecna cena to 199 euro – nie ma żadnej opłaty związanej z utrzymaniem konta, czy subskrypcją. Jedyna formą, którą trudno de facto nazwać opłatą, to kwota wynikająca z przelicznika walutowego. W przypadku iCard nie można bowiem jeszcze prowadzić konta w złotówkach, ale m.in. w euro i funtach. Firma iCard nie obciąża jednak użytkowników kosztami tzw. spreadu walutowego, dzięki czemu płatności w ok. 99% procentach wynoszą tyle samo, ile transakcje w złotówkach. Korzystanie z implantu jest szczególnie korzystne w przypadku wyjazdów wakacyjnych za granicę.
Czy implant płatniczy Walletmor podbije rynek?
Szanse są ogromne. To bezpieczna, wygodna i prosta forma płatności, a tego oczekują dzisiaj konsumenci. Obecnie na rynku dostępne są także inne formy płatności uważane za bardzo bezpieczne, np. potwierdzenie płatności za pomocą odcisku palca lub skanu twarzy czy siatkówki oka. Implant płatniczy Walletmor ma jednak tę zaletę nad nimi, że nie można go zhakować, czy skopiować, a także zapłacimy nim wszędzie tam, gdzie obsługiwane są płatności kartami takimi, jak choćby VISA czy Mastercard.
W Polsce implant Walletmor wszczepiło sobie już kilkadziesiąt osób. Sporym zainteresowanie cieszy się także za naszą zachodnią granicą, w Niemczech i Holandii, a także w Skandynawii.
– Implant płatniczy opracowany przez Walletmor jest po prostu niesamowicie wygodny i bezpieczny. To synonim przyszłości. Jestem przekonany, że za kilka lat większość ludzi będzie ich używać. Walletmor to przyszłość – przyznaje Torsten Scheifen, jedna z pierwszych osób w Niemczech, która od kilku tygodni cieszy się, że płatności za zakupy może dokonywać ręką.
Zadowolenia z zainteresowania ze strony klientów nie ukrywają także twórcy implantu.
– Pomysł, który kiedyś był tylko marzeniem i futurystyczną wyobraźnią, dziś stał się rzeczywistością dzięki naszemu pełnemu pasji i zaangażowaniu zespołu. Droga do jego wdrożenia nie była łatwa. Póki co, cieszymy się z bardzo dużego zainteresowania ze strony klientów indywidualnych. Wkrótce czekają nas rozmowy z bankami, wydawcami karty czy innymi firmami działającymi w branży FinTech. Oczywiście, jesteśmy bardzo otwarci na wszelkie propozycje i możliwości współpracy w zakresie wykorzystania opracowanej przez nas technologii, nie tylko w sferze płatności – podsumowuje Wojciech Paprota, założyciel Walletmor.
Dwóch tajkonautów wykonało w niedzielę pierwszy spacer kosmiczny na zewnątrz nowej chińskiej stacji orbitalnej, aby zainstalować 15-metrowe ramię robotyczne - podaje agencja AP.
Liu Boming i Tang Hongbo zostali pokazani przez państwową telewizję, jak wychodzą ze śluzy powietrznej, gdy pod nimi ukazuje się Ziemia. Trzeci członek załogi, dowódca Nie Haisheng, pozostał w środku.
17 czerwca astronauci przybyli na trzymiesięczną misję na pokładzie trzeciej chińskiej stacji orbitalnej, będącej częścią ambitnego programu kosmicznego, w ramach którego w maju na Marsie wylądował łazik. Pierwszy moduł stacji, Tianhe ("harmonia niebios"), został wystrzelony 29 kwietnia. Po nim wystrzelono zautomatyzowany statek kosmiczny z żywnością i paliwem. Liu, Nie i Tang przybyli zaś 17 czerwca na pokładzie kapsuły Shenzhou 12.
W niedzielę Liu i Tang skończą instalację robotycznego ramienia, które będzie używane do montażu reszty stacji – podały chińskie media państwowe. Telewizja przekazała, że skafandry kosmiczne są zaprojektowane tak, aby w razie potrzeby astronauci mogli pracować w próżni kosmicznej nawet przez sześć godzin.
Shenzhou 12, pierwszy załogowy lot kosmiczny Chin od 2016 roku, jest trzecią z 11 misji zaplanowanych w ramach budowy stacji kosmicznej Tiangong ("niebiański pałac"). Zgodnie z planem stacja Tiangong ma zostać ukończona do końca 2022 roku. Z powodu sprzeciwu USA Chińczycy byli odcięci od badań prowadzonych na działającej od ponad 20 lat Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS).
Liu uczestniczył w misji Shenzhou 7 w 2008 roku, podczas której Zhai Zhigang wykonał pierwszy chiński spacer kosmiczny. Nie jest w trakcie swojej trzeciej podróży w kosmos, podczas gdy Liu odbywa pierwszą taką podróż. Wszyscy są pilotami wojskowymi. (PAP)
Naukowcy z Uniwersytetu Łódzkiego i Uniwersytetu Jagiellońskiego zbadają, czy mikroczipy płatnicze to przyszłość transakcji bezgotówkowych. W Polsce z możliwości dokonywania płatności z wykorzystaniem czipa wszczepionego w nadgarstek lub powierzchnię dłoni korzysta już kilkadziesiąt osób.
Naukowcy z Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Łódzkiego i Instytutu Spraw Publicznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w ramach programu ogólnopolskich badań postarają się odpowiedzieć na pytanie, czy mikroczipy płatnicze to rozwiązanie, które będzie przyszłością w segmencie płatności bezgotówkowych.
Zwolennicy takiego rozwiązania przekonują, że mikroczipy to rozwiązanie wygodne, pozwalające na poczucie większej kontroli nad środkami finansowymi, które dodatkowo eliminuje ryzyka związane z innymi narzędziami płatności bezgotówkowych - takie jak np. kradzież karty płatniczej czy danych.
Przeciwnicy mikroczipów z kolei argumentują, że taka metoda płatności stanie się instrumentem służącym do inwigilacji i manipulacji decyzjami zakupowymi.
Przykładem rozwiązania, które już jest stosowane w zakresie rozwoju technologii mikroczipów płatniczych jest czip Walletmor, z którego - jak podaje jego producent - korzystają już Niemcy, Holendrzy, Skandynawowie i kilkudziesięciu Polaków.
Urządzenie waży około 1 gram, a jego działanie opiera się na wykorzystaniu modułu NFC (służącego do obsługi płatności bezgotówkowych w formie zbliżeniowej - PAP). Czip ten można wszczepić w wewnętrzną część powierzchni dłoni lub przy nadgarstku osoby chcącej się nim posługiwać. Twórcy Walletmora zapewniają, że ich produkt nie pozwala na dokonywanie nieautoryzowanych transakcji i nie stanowi zagrożenia dla zdrowia użytkowników.
Uniwersytet Łódzki zwraca uwagę, że urządzenia ubieralne wyposażone w sztuczną inteligencję (AI) (jakimi są m.in. czipy płatnicze) zyskują coraz bardziej na znaczeniu.
Z przytoczonych przez uczelnię badań firmy Knowledge Based Value Research wynika, że wielkość globalnego rynku urządzeń ubieralnych z AI przed 2025 r. wyniesie 38,3 mld USD.
Wzrost sektora płatności bezgotówkowych ma być motorem dla dalszego rozwoju segmentu tego typu urządzeń. W 2019 r. Polska była pod kątem popularności płatności bezgotówkowych na piątym miejscu wśród państw europejskich. W 2020 r. według Uniwersytetu Łódzkiego 2 proc. wszystkich takich transakcji w naszym kraju dokonano z wykorzystaniem urządzeń ubieralnych (przede wszystkim inteligentnych zegarków i opasek fitness).
Badania UŁ i UJ na temat nowych technologii i ich obecności w sektorze płatności, jak i szerszym kontekście Internetu Rzeczy, Big Data i 5G zakończą się jesienią tego roku - poinformowała uczelnia. (PAP)
Dostawca internetu może systematycznie rejestrować adresy IP użytkowników oraz udostępniać ich nazwy i adresy pocztowe podmiotowi praw własności intelektualnej lub osobie trzeciej, zajmującej się windykacją tych praw - orzekł w czwartek Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej.
"Systematyczne rejestrowanie adresów IP użytkowników oraz udostępnianie ich nazw i adresów pocztowych podmiotowi praw własności intelektualnej lub osobie trzeciej w celu umożliwienia wytoczenia powództwa o odszkodowanie jest, pod określonymi warunkami, dopuszczalne. Żądanie udzielenia informacji, skierowane przez podmiot praw własności intelektualnej, nie może mieć znamion nadużycia oraz musi być uzasadnione i proporcjonalne" - stwierdził Trybunał.
Zajmował się on sprawą z Belgii, gdzie firma Mircom International, zajmująca się windykacją należności, wynikających z naruszenia praw własności intelektualnej, złożyła do sądu gospodarczego w Antwerpii wniosek o udzielenia informacji przez jednego z dostawców internetu (Telenet) danych identyfikacyjnych jego klientów na podstawie adresów IP.
Łącza internetowe klientów Telenetu miały być wykorzystywane do wzajemnego udostępniania w sieci równorzędnej (peer-to-peer) za pomocą protokołu BitTorrent filmów znajdujących się w katalogu Mircomu. Telenet sprzeciwił się temu żądaniu.
Spór dotarł do TSUE, który orzekł w czwartek przede wszystkim, że "zamieszczanie segmentów piliku multimedialnego w sieci równorzędnej (peer-to-peer), takiej jak ta rozpatrywana w omawianej sprawie, stanowi podawanie do publicznej wiadomości w rozumieniu prawa Unii".
Po drugie zaś, dostawca internetu może systematycznie rejestrować adresy IP użytkowników oraz udostępniać ich nazwy i adresy pocztowe "podmiotom praw własności intelektualnej" czy firmom takim jak Mircom "w celu umożliwienia wniesienia powództwa odszkodowawczego". (PAP)
W Holandii rośnie liczba oszustw dokonywanych przy użyciu komunikatora WhatsApp. W skali całego kraju szkody sięgają już milionów euro i ciągle rosną. Tylko w ostatnich tygodniach policja w Brabancji na południu Holandii aresztowała 50 podejrzanych o udział w tym procederze.
A jest on dość prosty. Przestępcy kontaktują się z ofiarą za pomocą popularnej aplikacji służącej do komunikacji, najczęściej jest to WhatsApp i podszywając się pod członka rodziny lub bliskiego znajomego, proszą o pilne przesłanie pieniędzy.
Wpłaty nie są jednak dokonywane na konto oszustów, tylko podstawionych osób, które później przekazują pieniądze przestępcom.
Policja w Brabancji aresztowała w ostatnich tygodniach 50 podejrzanych o udział w tym procederze. Jak podaje dziennik „Algemeen Dagblad” każdego tygodnia około 600 ofiar zgłaszało tego typu przestępstwo funkcjonariuszom policji. Ofiary traciły średnio 2300 euro.
Jednocześnie AD informuje o historii, kiedy to przestępcy, który oszukali wcześniej starsze małżeństwo, zostali następnie zwabieni w pułapkę przez ich młodszą córkę i w konsekwencji trafili za kratki.
Starsi państwo zostali oszukani właśnie według schematu – otrzymali wiadomość, że ich córka ma problemy i prosi o pilne przelanie 1200 euro na jej konto. Kiedy to uczynili do akcji wkroczyła córka.
Skontaktowała się z numerem, z którego wcześniej rodzice otrzymali wiadomość i napisała, że słyszała o problemach siostry i chciała przekazać pieniądze. Powiedziała, że ma kłopoty z kontem i przekaże gotówkę w kopercie.
Na chciwych oszustów, którzy przyszli, aby odebrać pieniądze, czekała już policja. Trzy osoby trafiły za kratki, a starsze małżeństwo odzyskało pieniądze.
Komisja Europejska wszczęła formalne dochodzenie antymonopolowe, aby ocenić, czy Facebook naruszył unijne zasady konkurencji, wykorzystując dane dot. reklam zebrane w szczególności od reklamodawców w celu konkurowania z nimi.
W formalnym dochodzeniu Komisja również oceni, czy Facebook łączy swoją usługę ogłoszeń online Facebook Marketplace ze swoją siecią społecznościową, z naruszeniem unijnych reguł konkurencji.
„Facebook jest używany przez prawie 3 miliardy ludzi każdego miesiąca, a łącznie prawie 7 milionów firm reklamuje się na Facebooku. Facebook gromadzi ogromne zasoby danych o działaniach użytkowników jego sieci społecznościowej i nie tylko, dzięki czemu dociera do określonych grup klientów. Przyjrzymy się szczegółowo, czy te dane dają Facebookowi nieuzasadnioną przewagę konkurencyjną, w szczególności w sektorze ogłoszeń drobnych, gdzie ludzie codziennie kupują i sprzedają towary, a Facebook konkuruje również z firmami, od których zbiera dane. W dzisiejszej gospodarce cyfrowej dane nie powinny być wykorzystywane w sposób zakłócający konkurencję” - powiedziała wiceszefowa KE Margrethe Vestager, odpowiedzialna za politykę konkurencji.
Facebook to serwis społecznościowy, który pozwala zarejestrowanym użytkownikom tworzyć profile, przesyłać zdjęcia i filmy, wysyłać wiadomości i łączyć się z innymi osobami. Oferuje również usługę ogłoszeń online o nazwie Facebook Marketplace, która jest platformą dla użytkowników Facebooka, na której mogą kupować i sprzedawać towary.
W ramach szczegółowego dochodzenia Komisja zbada szczegółowo, czy pozycja Facebooka w sieciach społecznościowych i reklamach internetowych pozwala mu szkodzić konkurencji na sąsiednich rynkach, na których Facebook jest również aktywny dzięki swojej sieci społecznościowej, a w szczególności w ogłoszeniach internetowych.
Reklamując swoje usługi na Facebooku, firmy, które również bezpośrednio konkurują z Facebookiem, mogą dostarczać mu cenne komercyjnie dane. Facebook może następnie wykorzystać te dane w celu konkurowania z firmami, które je dostarczyły.
Po wstępnym dochodzeniu Komisja ma obawy, że Facebook może zakłócić konkurencję w zakresie usług ogłoszeń online. W szczególności może wykorzystywać dane uzyskane od konkurencyjnych dostawców w kontekście ich reklam w sieci społecznościowej Facebooka. Zdaniem KE, Facebook posiada dokładne informacje o preferencjach użytkowników na podstawie działań reklamowych swoich konkurentów i może wykorzystywać takie dane w celu dostosowania usługi Facebook Marketplace.
Brytyjski Urząd ds. Konkurencji i Rynków (CMA) również wszczął dziś własne dochodzenie w sprawie wykorzystania danych przez Facebooka. Komisja Europejska podała, że będzie ściśle współpracować z CMA w tej sprawie. (PAP)
Pracownikom niektórych urzędów w Chinach zabroniono parkowania samochodów marki Tesla na terenie placówek rządowych z powodu obaw związanych z montowanymi w tych pojazdach kamerami – podała w piątek agencja Reutera, powołując się na dwa anonimowe źródła.
Agencja ocenia ten zakaz jako najnowszy przejaw nieufności chińskich władz wobec amerykańskiej firmy Tesla w czasie utrzymujących się napięć w relacjach pomiędzy Pekinem a Waszyngtonem.
Według źródeł pracownicy co najmniej dwóch agencji rządowych w Pekinie i Szanghaju zostali słownie poproszeni przez przełożonych o nieparkowanie należących do nich elektrycznych tesli na terenie urzędów. Nie jest jasne, czy podobne reguły wprowadzono w innych chińskich agencjach i miastach, a władze nie odpowiedziały na prośbę o komentarz.
Choć wiele firm motoryzacyjnych montuje w samochodach kamery i czujniki pomagające kierowcom w manewrach, takich jak cofanie czy zmiana pasa ruchu, zakaz parkowania dotyczy tylko tesli – zaznacza Reuters. Wcześniej agencja informowała, również na podstawie anonimowych źródeł, o zakazie wjazdu samochodów tej marki do niektórych obiektów wojskowych w Chinach.
Producenci samochodów instalują w pojazdach coraz więcej kamer i czujników obserwujących otoczenie. Kontrola nad tym, w jaki sposób dane z tych urządzeń są używane, dokąd są wysyłane i gdzie się je przechowuje, jawi się jako nowe wyzwanie dla branży i urzędów regulacyjnych na całym świecie.
Szef firmy Tesla Elon Musk wielokrotnie mówił o wartości danych zbieranych przez samochody dla rozwoju pojazdów autonomicznych. Po doniesieniach o zakazie wjazdu na niektóre tereny wojskowe w Chinach przekonywał jednak, że gdyby Tesla używała samochodów do szpiegowania, zostałaby zamknięta. (PAP)
Radni miasta Delft na zachodzie Holandii przegłosowali zakaz korzystania z WhatsApp w związku ze zmianą regulaminu tego komunikatora. Zakaz ma dotyczyć samych radnych, komisji tematycznych, grup politycznych w radzie miejskiej oraz burmistrza.
Rosyjska Federalna Służba Antymonopolowa (FAS) nałożyła we wtorek 12 mln dolarów kary na amerykańską firmę Apple za nadużywanie monopolistycznej pozycji na rynku aplikacji mobilnych.
Pomimo iż platforma społecznościowa TikTok nie zezwala na publikowanie brutalnych oraz pornograficznych treści, w jej algorytmie znaleziono lukę, dzięki której tego typu treści są publikowane w aplikacji - podał serwis BBC News..
BBC News powiadomił platformę należącą do chińskiej firmy ByteDance o popularnym w aplikacji trendzie "Don't Search This Up" ("Nie wyszukuj tego"), który zyskał prawie 50 mln wyświetleń. TikTok usuwa hashtagi promujące wulgarne profile oraz obraźliwe wideo, jednak użytkownicy zwrócili uwagę, że trend zachęca pranksterów do publikowania możliwie najbardziej drastycznych treści, jakie znajdą.
Na platformie miały się znaleźć się m.in. brutalne sceny z pornograficznych filmów używane jako zdjęcia profilowe oraz nagranie przedstawiające egzekucję jordańskiego pilota Muatha al-Kasaesbeha wykonaną przez Państwo Islamskie w 2015 r. Profile, na których znajdują się treści tego typu, mają często nazwy będące zbitkami losowych liter oraz słów, nie mają też filmów przesłanych do nich spoza profilu. Niektóre z nich mają dziesiątki tysięcy obserwujących.
Użytkownicy mogą trafić na tego typu konta podczas przeglądania filmików polecanych przez algorytm aplikacji na jej głównej stronie "For You Page". Zdaniem ekspertów to odsłania lukę, jaka istnieje na platformie.
Jak przekazał rzecznik TikToka, platforma zablokowała konta, które usiłowały obejść zasady poprzez zmianę zdjęć profilowych, ponadto wyłączono hasztagi takie jak #dontsearchthisup. "Nasz zespół ds. bezpieczeństwa dalej pracuje nad analizą treści i podejmie wszelkie koniecznie kroki, żeby zapewnić bezpieczną przestrzeń użytkownikom platformy" - dodał.
Aplikacja TikTok jest jedną z najszybciej rozwijających się na świecie. Miesięcznie korzysta z niej ponad 700 mln użytkowników. (PAP)
Amerykańska agencja kosmiczna NASA poinformowała w poniedziałek, że marsjański dron Ingenuity wzbił się w powietrze, odbywając pierwszy w historii kontrolowany i napędzany lot w atmosferze innej planety. Start małego helikoptera odbył się bez problemów.
Lot miał trwać ok. 40 sekund, podczas którego maszyna wzniosła się na wysokość 3 metrów i powróciła na powierzchnię planety. Wszystkie komponenty maszyny pozostały sprawne. NASA zaprezentowała dwa zdjęcia drona, potwierdzające, że dron wzniósł się nad powierzchnię.
Celem misji Ingenuity (Pomysłowość), który dotarł na Czerwoną Planetę 18 lutego wraz z łazikiem Perseverance, jest przetestowanie możliwości i technologii lotu w rzadkiej atmosferze Marsa.
"Jego pionierskie aspiracje są podobne do tych Flyera braci Wright, któremu udało się wykonać pierwszy napędzany i kontrolowany lot na Ziemi" - podała NASA.
"Nie wiemy z historii, co zrobili Orville i Wilbur (Wright) po swym pierwszym locie, ale (...) wiemy, że wkrótce potem wrócili do pracy i odbyli jeszcze trzy loty tego samego dnia" - powiedziała szefowa misji Ingenuity.
Planowane są jeszcze cztery loty drona w ciągu 30 marsjańskich dni, czyli 31 dni na Ziemi.
Maszyna nie posiada żadnych instrumentów naukowych, ale zarejestrowane dane mają wzbogacić wiedzę naukowców na temat "powietrznego wymiaru" planety oraz utorować drogę bardziej zaawansowanym maszynom latającym w przyszłych misjach na Marsa. Zaprojektowanie i skonstruowanie Ingenuity trwało sześć lat.
Stopień trudności misji wynika m.in. z faktu, że gęstość atmosfery Czerwonej Planety wynosi mniej niż 1 proc. gęstości atmosfery Ziemi, co wymaga znacznie większej prędkości obrotu śmigieł - ok. 2500 obrotów na minutę. Maszyna może lecieć też tylko w ściśle określonych warunkach. Ingenuity nie może latać w nocy, bowiem w nawigowaniu polega na obserwacji gruntu przez kamery.
Kolejną kwestią jest konieczność koordynacji tego eksperymentu z badaniami prowadzonymi przez łazik Perseverance. Na przykład Perseverance uważnie obserwuje drona swoimi kamerami, a więc zespół odpowiedzialny za lot drona musi zgrać swój harmonogram z zespołami odpowiedzialnymi za inne elementy misji Perseverance.
W trakcie swoich lotów dron zużywa dużo energii – setki watów. Bateria, która zasila dwa główne silniki oraz napęd dla sześciu śmigieł Ingenuity, musi radzić sobie ze skokami mocy, gdy dron będzie zmagał z wiatrem i jego podmuchami. Musi być utrzymywane stałe napięcie, aby uniknąć problemów. Natomiast po zimnej marsjańskiej nocy w baterii nie pozostaje wiele energii i gdy się w dzień nagrzeje, jest doładowywana przez panele słoneczne. A więc Ingenuity nie może też lecieć wcześnie rano. Z kolei zbyt późny lot może wyczerpać baterie bez szans na doładowanie ich przed nocą. Jako najlepszy czas NASA wskazuje więc środek dnia lub popołudnie.
Kolejnym wyzwaniem są wiejące na Marsie wiatry. Lot Ingenuity testowano w wiatrach symulowanych na podstawie modeli komputerowych, w tym na przykład na „ścianie wiatru” skonstruowanej w laboratorium. Jednak nie udało się przetestować wszystkich możliwych warunków, które mogą wystąpić na Marsie.
Start helikoptera pierwotnie miał się odbyć 8 kwietnia, lecz NASA dwukrotnie przesuwała jego datę ze względu na problemy, które wystąpiły podczas testu wirowania śmigieł, w efekcie czego sekwencja poleceń sterująca testem zakończyła się przedwcześnie. Ostatecznie inżynierom udało się opracować poprawkę oprogramowania niwelującą błąd w sekwencji poleceń zidentyfikowany 9 kwietnia.
Pełna konferencja prasowa NASA dotycząca lotu Ingenuity odbędzie się w poniedziałek o godz. 20 czasu polskiego. (PAP)
Na jeziorze Bajkał w azjatyckiej części Rosji oficjalnie wszedł w sobotę do eksploatacji "teleskop neutrinowy" BAIKAL GVD. Pierwsze dane z tego systemu zostaną uzyskane jeszcze w tym roku. W projekcie BAIKAL GVD uczestniczą również naukowcy z Polski.
Reuters podał, że w wyprawie, która będzie pierwszym tego typu komercyjnym przedsięwzięciem, ma wziąć udział od dziesięciu do dwunastu osób, z czego osiem wyłonionych zostanie w konkursie. Głównym kryterium ich wyboru będzie umiejętność w "przesunięciu granic" w dziedzinach, w których na co dzień się specjalizują. Ważną cechą, której oczekuje się od kandydatów jest zdolność do pracy zespołowej. 21 marca rozpoczną się rozmowy z kandydatami. Na maj przewidziano dla wybranych badania lekarskie.
"Mam nadzieję, że odbędziemy z naszą ekipą bardzo przyjemną wyprawę. Poszukuję osób z różnych środowisk" - powiedział miliarder. Początkowo Maezawa zamierzał też wziąć ze sobą artystów, miliarder jest bowiem znanym kolekcjonerem dzieł sztuki.
Przedsiębiorca, który jest założycielem największego japońskiego sklepu online Zozotown, pokryje całkowity koszt podróży pojazdem SpaceX. Dwa ostatnie prototypy tego wehikułu eksplodowały podczas testów, co podkreśla ryzyko, z jakim miliarder i jego towarzysze będą musieli się zmierzyć podczas podróży kosmicznej. (PAP)
Wydawcy prasowi w Europie lobbują w UE w nadziei na wprowadzenie przepisów zmuszających firmy Facebook i Google do płacenia za treści medialne publikowane na ich platformach - podaje w piątek agencja Bloomberg.
Europejscy wydawcy chcą wprowadzenia przepisów wzorowanych częściowo na projekcie australijskiej ustawy, która ma zmusić Facebooka i Google'a do płacenia określonych sum za publikowane fragmenty artykułów prasowych.
Jeżeli dwaj amerykańscy giganci internetu nie zgodzą się płacić mediom, to UE - zdaniem wydawców prasowych - powinna doprowadzić do arbitrażu, którego wynik będzie wiążący dla obydwu platform.
W grudniu Komisja Europejska przedstawiła projekt nowych przepisów regulujących rynek cyfrowy, zgodnie z którym amerykańskie firmy technologiczne będą zagrożone grzywną w wysokości do 10 proc. rocznego obrotu, mogą też zostać podzielone jeśli nie będą respektować regulacji UE.
Wydawcy prasowi chcą, by w tym projekcie ustawy zawrzeć klauzulę dotyczącą opłat za treści medialne wykorzystywane przez Google'a i Facebooka - pisze Bloomberg.
Propozycja KE to jak dotąd najpoważniejsza próba uregulowania na rynku unijnym działalności gigantów technologicznych, takich jak Amazon, Apple, Facebook i Google.
Sektor medialny dostrzegł szanse na przeforsowanie swoich postulatów, gdy powszechne oburzenie wywołała reakcja Facebooka na projekt uregulowania jego działalności w Australii - ocenia Bloomberg.
W czwartek Facebook uniemożliwił australijskim użytkownikom dostęp i dzielenie się informacjami newsowymi ze względu na procedowany w parlamencie Australii projekt ustawy przewidujący wprowadzenie opłat dla gigantów technologicznych za rozpowszechnianie tych treści.
Decyzja wywołała oburzenie zarówno Australijczyków, jak i władz kraju. Rząd w wydanym komunikacie podkreślił, że decyzja Facebooka "naraża na szwank jego wiarygodność".
W środę projekt ustawy wprowadzający opłaty za rozpowszechnianie treści newsowych został uchwalony przez Izbę Reprezentantów (izbę niższą) parlamentu Australii.
Giganci rynku cyfrowego, jak Google i Facebook, argumentują, że ustawa nie odzwierciedla specyfiki internetu i "niesprawiedliwie penalizuje" ich platformy.
Australijski urząd ds. regulacji konkurencji oświadczył, że opracował projekt ustawy, aby "wyrównać warunki rozgrywki" między gigantami cyfrowymi i wydawcami tradycyjnych mediów w podziale zysków.
W UE pionierem w kwestii regulowania działalności amerykańskich gigantów internetowych jest Francja.
W ubiegły piątek po miesiącach sporów o prawa autorskie, Google zobowiązał się do zapłacenia francuskiej prasie około 63 mln euro. Organizacje dziennikarskie krytykują jednak brak solidarnej postawy mediów wobec amerykańskiego giganta cyfrowego
Alphabet, firma macierzysta Google, zgodziła się zapłacić około 63 mln euro grupie francuskich mediów w zamian za zakończenie sporów dotyczących praw autorskich. Kwota rekompensaty ma wynieść 18 mln euro rocznie przez kolejne 3 lata plus 10 mln na zakończenie sporu.
W oświadczeniu wydanym 8 lutego Związek Niezależnych Internetowych Wydawców Informacji (Spiil) wyraził żal, że francuskie media nie zbudowały „wspólnego frontu” przeciwko Google i nie wszyscy dostaną pieniądze za treści publikowane w internecie. (PAP)
Wyszukiwarka internetowa Google zakazała wszelkich ogłoszeń usług ślusarskich pojawiających się w wynikach wyszukiwania w Belgii, Holandii, Niemczech i Szwecji, ponieważ, jak uważa, większość z nich pochodzi od nieuczciwych rzemieślników.
"W lutym 2021 r. zaktualizowaliśmy zasady Google Ads dotyczące Usług lokalnych, aby doprecyzować, że reklamy usług ślusarskich nie mogą być wyświetlane w Niemczech, Szwecji, Belgii i Holandii. Naruszenie tych zasad nie spowoduje natychmiastowego zawieszenia konta bez wcześniejszego ostrzeżenia. Ostrzeżenie zostanie wysłane co najmniej 7 dni przed zawieszeniem konta" - czytamy w oświadczeniu firmy.
Google tłumaczy, że większość, jeśli nie wszystkie, reklamy pojawiające się w wynikach wyszukiwania pochodzą od niewiarygodnych lub nawet nieuczciwych ślusarzy, którzy wykorzystują potrzebujących - na przykład kogoś, kto się zatrzasnął w domu, albo przed mieszkaniem - i naliczają wygórowane opłaty za najprostsze usługi.
Zakaz dotyczy właśnie tych czterech krajów, ponieważ problem wydaje się być tam szczególnie dotkliwy - informuje w piętek portal internetowy "The Brussels Times" powołując się na rzecznika Google.
Decyzja korporacji wywołała niezadowolenie Evy De Bleeker, sekretarz stanu w belgijskim ministerstwie sprawiedliwości, odpowiedzialnej za ochronę praw konsumentów.
"W tej chwili wszystkie reklamy są zakazane. Zarówno nieuczciwych ślusarzy, jak i tych godnych zaufania" - ubolewała polityk w piątek na antenie flamandzkiego radia VRT. De Bleeker poinformowała, że jej resort przygotowuje ze zrzeszeniami rzemieślniczymi ślusarzy system certyfikacji, który przywróciłby im prawo do reklamowania się.
Z Brukseli Artur Ciechanowicz (PAP)
Świat musi szukać lepszego sposobu radzenia sobie z mową w internecie, niż pozwolenie oligopolom technologicznym na przejęcie kontroli nad podstawowymi swobodami - napisał w sobotę brytyjski tygodnik "Economist".
Tygodnik ocenił, że decyzje, które podjęły kierownictwa serwisów społecznościowych po szturmie na Kapitol, dotyczące zawieszenia lub stałego zablokowania kont prezydenta USA Donalda Trumpa na Facebooku, Twitterze, Snapchacie i YouTube, były "chaotyczne". "Z prawnego punktu widzenia firmy prywatne mogą robić, co chcą. Niektórym decyzjom brakowało jednak spójności lub proporcjonalności. Chociaż Twitter przytoczył +ryzyko dalszego podżegania do przemocy+ przez Trumpa, tweety, na które wskazywał, nie przekroczyły powszechnego progu prawnego, określającego nadużycie konstytucyjnego prawa do wolności słowa" - oceniono w artykule, przypominając, że na Twitterze nadal obecny jest ajatollah Ali Chamenei.
"Firmy powinny były skupić się na pojedynczych podburzających wpisach. Zamiast tego zablokowały ludzi, w tym prezydenta, odsuwając skrajne głosy dalej od głównego nurtu" - stwierdził tygodnik. Dodał, że infrastruktura internetu, w tym usługi przetwarzania w chmurze, powinny być neutralne.
Tygodnik zauważył, że problemem jest również to, iż decyzje o obecności w mediach społecznościowych podejmuje kilku menedżerów, którzy nie zostali wybrani w wyborach i nie mogą być pociągnięci do odpowiedzialności. "Być może ich intencją naprawdę jest ochrona demokracji, ale mogą mieć też inne, mniej wzniosłe motywy" - skonstatował i dodał, że niektórzy Demokraci, którzy cieszyli się z zawieszenia kont Trumpa, powinni wziąć pod uwagę, iż może się to stać "precedensem dla uciszenia ich w przyszłości".
Jak przypomniał "Economist", kanclerz Niemiec Angela Merkel powiedziała, że prywatne firmy nie powinny określać zasad wolności słowa. "Aleksiej Nawalny, rosyjski dysydent, potępił +niedopuszczalny akt cenzury+. Nawet Jack Dorsey, prezes Twittera, nazwał to +niebezpiecznym precedensem+" - napisał tygodnik.
Jego zdaniem rozwiązaniem problemu mogłoby być zwiększenie konkurencyjności branży, dzięki któremu osłabiłaby się pozycja poszczególnych firm. "Ale tak długo, jak branża jest oligopolem, potrzebne jest inne podejście" - wskazał tygodnik i wyjaśnił, że należałoby zdefiniować, co powinno być ocenzurowane. W USA zasady powinny opierać się na konstytucyjnej ochronie wolności słowa. Jeżeli firmy chciałyby posunąć się dalej, powinny działać "przejrzyście i przewidywalnie". Trudnymi przypadkami powinny się zajmować niezawisłe komisje, które dają ludziom prawo do odwołania od decyzji.
"Ponad 80 proc. użytkowników Twittera i Facebooka mieszka poza Ameryką. W większości krajów firmy technologiczne powinny przestrzegać lokalnych przepisów dotyczących wolności słowa - powiedzmy niemieckich przepisów dotyczących mowy nienawiści. W autokracjach, takich jak Białoruś, powinny domyślnie przestrzegać standardów, których przestrzegają w Ameryce. Znowu - komisje mogłyby oceniać, które standardy mają zastosowanie w danym kraju" - stwierdził tygodnik.
"Ameryka musi rozwiązać swój kryzys konstytucyjny w drodze procesu politycznego, a nie cenzury. A świat musi szukać lepszego sposobu radzenia sobie z mową w internecie niż pozwolenie oligopolom technologicznym na przejęcie kontroli nad podstawowymi swobodami" - podsumował "Economist". (PAP)
Popularne aplikacje na Androida, takie jak przeglądarka internetowa Microsoft Edge, usługi randkowe Grindr czy OKCupid, wciąż są podatne na nadużycia ze strony cyberprzestępców - ostrzegają eksperci z zajmującej się cyberbezpieczeństwem firmy Check Point.
Główne ryzyko, jakie wiąże się z potencjalnym wykorzystaniem podatności popularnych programów na telefony z Androidem, to utrata danych osobowych oraz poufnych informacji finansowych, takich jak np. loginy do usług bankowości elektronicznej czy numery kart płatniczych - twierdzi firma. W ocenie specjalistów szczególnym problemem pozostaje podatność katalogowana pod nazwą kodową CVE-2020-8913, która została po raz pierwszy zgłoszona pod koniec sierpnia 2020 r. Umożliwia ona atakującym wstrzyknięcie złośliwego kodu w aplikację, co z kolei pozwala im na dostęp do danych innych programów zainstalowanych na urządzeniu ofiary.
Działanie podatności CVE-2020-8913 opiera się na luce biblioteki Google Play Core, która pozwala programistom na przesyłanie aktualizacji oprogramowania, w tym - nowych modułów funkcji do aplikacji na Androida. Problem polega na tym, że podatność umożliwia przesłanie wykonywalnego kodu do dowolnej aplikacji wykorzystującej bibliotekę Google Play Core.
Google zostało poinformowane o istnieniu podatności krótko po jej wykryciu przez firmę Oversecured. Choć koncern z Mountain View naprawił pierwotny błąd biblioteki, nie wszyscy programiści zaktualizowali ją w swoich aplikacjach. Według ekspertów z Check Point problem braku łatki zabezpieczającej przed działaniem podatności dotyczy m.in. takich programów, jak: Viber, Booking, Cisco Teams, Moovit, Yango Pro, Grindr, OKCupid i Bumble, a także Xrecorder, PowerDirector i Edge.
Wszyscy twórcy oprogramowania, u których stwierdzono lukę, zostali poinformowani przez Check Point o tym fakcie i wezwani do jak najszybszej aktualizacji biblioteki Google Play Core w swoich produktach. (PAP)